Udawana Szwedka oraz smażona wiedźma w hotelu Ibis

Powszechnie uważa się, że Szwedzi, albo szerzej –  Skandynawowie –  znają bardzo dobrze język angielski. Będąc ostatnio w Sztokholmie mogłem wielokrotnie  przekonać się o tym „na własne uszy”. Bardzo płynna i w zasadzie poprawna angielszczyzna z charakterystycznym, śpiewnym akcentem. Jedynym wyjątkiem była pewna pani w średnim wieku, która na moje pytanie, jak dojść do Gamla Stan (Stare Miasto), odpowiedziała – po polsku (!) – „zaraz… Gamla Stan.. to tam, tam” – wskazując ręką kierunek. W sumie miło i przyjemnie.

Językowe wysublimowanie próbowała zastosować pewna młoda dama, która chciała niepostrzeżenie „dołączyć” się do przedniej części kolejki czekającej na autobus mający zawieźć pasażerów na lotnisko. Wiadomo, autobus ma ograniczoną liczbę miejsc – osoby z końca kolejki musiałby czekać kolejne pół godziny na następny.  Młoda dama stanęła najpierw z boku kolejki, potem zaczęła przysuwać się do niej mikroskopijnymi krokami, próbując w ten sposób  „wtopić się” w stojącą obok rodzinę. Wyglądało to na opracowany i sprawdzony patent, bo nikt w widoczny sposób nie zwracał na to uwagi.  Bardzo nie lubię, gdy ktoś wpycha się bezpardonowo bez kolejki  (autobus lub pociąg, pas ruchu na drodze, itd.). Zwróciłem się do damy tymi słowy: „I am very sorry, but the end of this queue is about 20 metres back – over there”. Dama spojrzała na mnie i odpowiedziała „po szwedzku”: „Jag inte forstår på engelska” – co miało znaczyć, że nie rozumie po angielsku. Zdanie było całkowicie zrozumiałe, ale niepoprawne. We wszystkich językach germańskich „nie” stawiamy po czasowniku (np. I must not; ik spreek niet; jag talar inte; ich spreche nicht, itd.). W językach romańskich i  słowiańskich sytuacja jest inna – zazwyczaj nie umieszcza się przed czasownikiem (np. non parlo italiano, no hablo ingles, nie mówię po polsku, itd.).  Pani użyła polskiej / romańskiej składni, co dyskwalifikowało ją jako Szwedkę. Zresztą byłaby chyba pierwszą Szwedką niemówiącą po angielsku. Gdy powtórzyłem zdanie po polsku i wskazałem ręką koniec kolejki, Pani zdecydowała się nadal udawać, że nic nie rozumie, jednakże z obrażoną miną skierowała się na koniec kolejki. Udawała Szwedkę, czyli Greka. Ale polski chyba jednak znała, bo z torby wystawał jej Super Express.

Drugi ciekawy przykład to menu w restauracji sieciowego hotelu Ibis. Oprócz zatrważających cen (w końcu Szwecja to kraj, w którym – że zacytuję klasyka – „bogactwo aż piszczy”), znalazł się również kwiatek językowo-tłumaczeniowy. Szwedzki wyraz „rödtunga”, oznaczający solę cytrynową, został przetłumaczony na język angielski za pomocą słowa „witch” (czarownica, wiedźma). Z menu wynika, że po uiszczeniu 179 koron można dostać: „Wiedźmę usmażoną na maśle podaną ze szpinakiem w śmietanie, w sosie z białego wina i z młodymi ziemniakami” (butter fried witch served with creamy spinach, white wine sauce and new potatoes). Zastanawiam się, czy podają całą wiedźmę, czy też  tylko jakąś część – przysłowiowe skrzydełko, czy nóżkę. Bo jeśli całą, to w sumie wychodzi niedrogo.

Pomimo smażonych wiedźm i udawanych Szwedek udających Greka, Szwecja to jednak wspaniały kraj – bardzo przyjazny dla użytkownika. Rozumiem, dlaczego refren hymnu szwedzkiego kończy się tymi oto słowami: „Ack,  jag vill leva, jag vill dö i Norden” (Ach, ja chcę żyć, ja chcę umrzeć na Północy”).

Ibis menu

Reklama

Strona stronie nierówna, czyli co to jest strona obliczeniowa?

Dzwoni telefon. „Dzień dobry. Proszę pana, mam taki dokument ze Stanów w sprawie emerytury. Ile  będzie kosztowało tłumaczenie?”

Wtedy wiem, że szykuje się dłuższa rozmowa. Na moje pytanie dotyczące długości tekstu, odpowiedź jest zwykle standardowa: „Na pierwszej stronie jest trochę, druga jest cała, a na trzeciej właściwie niedużo.” Też niewiele wiem.

Osoby niemające styczności z tłumaczeniami / tłumaczami zazwyczaj nie są świadome faktu, że strona papierowa tekstu nijak się ma do faktycznej ilości jednostek przeliczeniowych. Są strony zawierające jedno krótkie zdanie; widziałem też stronę zawierającą ogólne warunki ubezpieczeń, napisaną tak małą czcionką, że po przekonwertowaniu jej do pliku tekstowego w tzw. normalnej wielkości, tekst liczył ok. 25 stron obliczeniowych.

Strona rozliczeniowa pozwala określić wielkość tekstu oraz wyliczyć wynagrodzenie. Gdyby podstawą były faktyczne strony papierowe, tłumacze otrzymywaliby teksty napisane na jednej stronie, których odczytanie jednakże wymagałoby użycia silnej lupy bądź mikroskopu…

W przypadku tłumaczeń przysięgłych wielkość strony rozliczeniowej została określona w Ustawie o zawodzie tłumacza przysięgłego  (Dz. U. Nr 273, poz. 2702, Dz. U. Nr 107, poz. 2792 z 27 czerwca 2006 r.) oraz w Rozporządzeniu Ministra Sprawiedliwości z dnia 24 stycznia 2004 (Dz.U. Nr 15 z 2005 r., poz 131).

Jedna strona obliczeniowa tłumaczenia przysięgłego to 1125 znaków (ze spacjami) tekstu docelowego (czyli tekstu przetłumaczonego).

W przypadku dłuższych tekstów, na wydruku może zmieścić się więcej niż jedna strona obliczeniowa – należy być świadomym tego faktu.  Wtedy będzie można uniknąć kłopotliwych rozmów typu: „Dostałem 2 strony tekstu na papierze, a policzył mi pan za 5 stron”. W takiej sytuacji można poprosić tłumacza o przesłanie emailem tekstu w MS Wordzie, co pozwoli na sprawdzenie prawidłowości wyliczenia w zaciszu domowym,  bądź  – upraszczając sprawę – poprosić o pokazanie statystyki tekstu na komputerze tłumacza (rzadkie). Osoby chcące sprawdzić wyliczenie w sposób dyskretny same zeskanują tłumaczenie w domu, przekonwertują je do edytora tekstu, a następnie sprawdzą liczbę znaków. Wtedy okazuje się, że wyliczenie było prawidłowe.

Kolejne nieporozumienie. „Wyszło mi 1400 znaków, czyli niecałe półtorej strony, a policzono mi za dwie. Dlaczego?”

Wyżej wymienione przepisy prawa regulują i ten aspekt tłumaczenia: każda rozpoczęta strona liczona jest jako cała.

Zatem teoretycznie tekst składający się z 1126 znaków powinien być traktowany, zgodnie z literą prawa, jako składający się z dwóch stron.

Kolejna sprawa to stawki. Istnieje, co prawda,  tabela stawek wynagrodzenia za czynności tłumacza przysięgłego, ale dotyczy ona jedynie tłumaczeń wykonach na żądanie sądu, prokuratury, policji oraz organów administracji publicznej.

W przypadku tłumaczeń wykonanych na rzecz osób fizycznych lub prawnych, niebędących wyżej wymienionymi organami administracji publicznej, stawki nie są w żaden sposób regulowane. Podobnie zresztą, dentyści mają bardzo różne stawki za takie same zabiegi;  prywatnie przyjmujący lekarze również samodzielnie ustalają swoje honoraria. Co ciekawe,  jakoś nikt zazwyczaj nie prosi lekarza o rabat lub bonifikatę…

Tłumaczenia nieuwierzytelnione, czyli tzw. tłumaczenia zwykłe („nieprzysięgłe”) nie są uregulowane ustawowo, zarówno jeśli chodzi o długość strony obliczeniowej, jak i stawki. Tutaj tłumacz winien kierować się zasadami etyki zawodowej. Strona rozliczeniowa to najczęściej 1500 znaków (ze spacjami), choć zdarzają się strony krótsze, jak i dłuższe.  Jeśli chodzi o stawki – powinny one odzwierciedlać wykształcenie tłumacza, jego doświadczenie i umiejętności zawodowe. Z tym też różnie bywa, ale to już zupełnie inna historia.

Chytry dwa razy traci, czyli kiedy „super tanio” znaczy coś zupełnie innego

Całkiem niedawno dostałem zlecenie poprawienia dwóch dużych tekstów tłumaczonych przez „pewną agencję”. Staram się unikać takich zleceń, bo doprowadzenie niektórych tekstów do stanu używalności często zajmuje tyle samo czasu, co przetłumaczenie od początku.

Teksty napisane były tragicznie – poziom języka minimalnie lepszy od tłumaczenia maszynowego. Co więcej, spójność terminologiczna w zasadzie nie istniała. To samo pojęcie tłumaczone było na trzy różne sposoby (czyżby trzy różne osoby?) . Poza tym teksty były pełne błędów gramatycznych na poziomie (słabego) gimnazjalisty.

Klient zlecił tłumaczenie agencji współpracującej „z najlepszymi i najbardziej doświadczonymi tłumaczami w branży”.  Agencja przyciągnęła klienta dumpingową stawką –  tak niską, że żaden szanujący się tłumacz – pracując niezależnie –  nie zgodziłby się jej przyjąć. A przecież  stawka obejmowała zarówno wynagrodzenie tłumacza jak i marżę agencji.

Skutek: klient zapłacił agencji za tłumaczenie. Tłumaczenie zostało zrealizowane terminowo w jakości opisanej powyżej. Klient składa reklamację – agencja odpiera argumenty klienta. Zaczyna się wymiana korespondencji. Klient nie ma czasu (przynajmniej tu i teraz) na dalsze spory – potrzebuje pilnie tłumaczenia na odpowiednim poziomie. Zwraca się do innego tłumacza o dostosowanie tekstu. Tłumacz poprawia 1 stronę (właściwie tłumaczy ją od nowa) i wysyła do klienta. Klient uświadamia sobie, że tekst musi być tłumaczony w zasadzie od nowa. Czasu jest niewiele, więc zleca wykonanie usługi w trybie superekspresowym. Otrzymuje tłumaczenie i odpowiednio wysoką fakturę.  Stan faktyczny: klient zapłacił 2 faktury za jedno tłumaczenie (niewielka kwota – za tłumaczenie z agencji, oraz odpowiednio wysoka za tłumaczenie wykonane przez niezależnego tłumacza w trybie superekspresowym).

Czy to częste przypadki? Owszem. Niektórzy klienci otwarcie mówią: „nigdy więcej xxx!!!” (tutaj pada nazwa danej agencji, niejednokrotnie z tradycjami), po czym następuje opis zdarzenia. Pamiętam dobrze sytuację, w której bardzo znana agencja przyjęła zlecenie  tłumaczenia z języka włoskiego na polski pewnego tekstu dotyczącego łączenia się banków (tekst bardzo ogólny bez tzw. „szałów językowych”).  Agencja (niespecjalizująca się w języku włoskim) przesłała tekst do kogoś, kto rzekomo ten język znał. Po przesłaniu tłumaczenia (na język polski), okazało się, że tekst jest – krótko mówiąc – bez sensu. W tekście włoskim pojawiało się często określenie „sportello bancario”. Wyraz „sportello” najczęściej występuje w znaczeniu „okienko” (np. na poczcie). „Sportello bancario” natomiast oznacza … oddział banku.  Tłumaczka (wiemy, że to była tłumaczka, bo podpisała się pod tłumaczeniem) była najwidoczniej nieświadoma tego znaczenia, gdyż konsekwentnie używała terminu „okienko”,  pisząc namiętnie o …..współpracy okienek (bankowych), czy łączeniu się okienek, a nawet o zakładaniu i otwieraniu okienek (otwieranie okienek akurat miałoby nawet jakiś sens – choć może w tekście budowlanym). Pamiętam, że poprawiałem ten tekst razem z siedzącym obok mnie klientem, śmiejąc się do łez z frazeologii okienkowej. Zlecający zapłacił duże pieniądze za tłumaczenie (miało być bardzo szybko i bardzo dobrze). Było szybko i drogo.  No i bez sensu.

Tak się jakoś składa, że gdy klient prosi agencję o podanie danych i  kwalifikacji tłumacza/tłumaczy, którzy mają pracować nad danym projektem, agencje takich informacji nigdy nie udzielają, tłumacząc się tajemnicą handlową, ochroną danych osobowych itd. Dlaczego? Dlatego,  że ci „doświadczeni specjaliści w dziedzinie tłumaczeń” najczęściej z daną agencją nie współpracują, w szczególności, gdy agencja oferuje im stawki wołające o pomstę do nieba.

Każdy z nas zakupił kiedyś jakieś importowane urządzenie lub produkt, do którego dołączona była instrukcja napisana w języku przypominającym język polski, a której to instrukcji – pomimo wysiłków –  nie udawało się w żaden sposób zrozumieć.

Co może zrobić zlecający tłumaczenie, dla którego kwestia ceny ma zasadnicze znaczenie? Powinien uświadomić sobie następującą zależność: niska stawka oferowana przez agencję oznacza jeszcze niższą stawkę dla tłumacza faktycznie wykonującego dane tłumaczenie. Może to oznaczać, że po odjęciu kosztów (prowizji) przez agencję, wynagrodzenie dla tłumacza okaże się o wiele  niższe, niż stawka oferowana za pakowanie hamburgerów w fast-foodach.

Zlecający powinien sobie zadać następujące pytanie – czy rzeczywiście chcę powierzyć tłumaczenie ważnego dla siebie dokumentu takiej osobie? Czy możliwe jest, że doświadczony i doskonale wykształcony specjalista podejmie się trudnego przecież zlecenia za tak niską stawkę? Czy rzeczywiście obietnice składane przez niektóre agencję są możliwe do spełnienia? Czy opłaca się ryzykować?

Wysoka jakość, niska cena oraz ekspresowe tempo to trzy podstawowe czynniki, brane pod uwagę w procesie zlecenia tłumaczenia. Wszystkie są ważne, jednakże warto uświadomić sobie podstawową prawdę: NIE JEST MOŻLIWE spełnienie wszystkich tych trzech czynników JEDNOCZEŚNIE. Jeśli ma być szybko, to albo nie będzie tanio, albo nie będzie dobrze. Jeśli ma być tanio, to albo nie będzie szybko, albo nie będzie dobrze, itd.  Po prostu.

Demon ze złą gramatyką, czyli niezamierzony efekt komiczny w horrorze

Tłumacze często powtarzają między sobą niektóre  „wiekopomne przykłady tłumaczeń” list dialogowych  filmów fabularnych (nadawanych głównie w TV).  Przykłady? Proszę bardzo. Scena intymna, w której zakochany młodzieniec mówi do swojej wybranki: „You have great eyes and great knees”. Tłumaczenie odczytane przez lektora: „Masz wielkie oczy i wielkie kolana”. Wow… Inny film: grupa nastolatków znajduje tajemniczą skrzynię pokrytą niezrozumiałymi symbolami. Chcą ją otworzyć, ale jeden z nich nagle uświadomił  sobie, czym zakończyła się nadmierna ciekawość badacza z filmu Mumia ( „The Mummy”). Próbuje temu przeszkodzić krzycząc: „Don’t open it! Or else we’ll end up like in the Mummy”. Lektor polski czyta beznamiętnie (i bezmyślnie): „Nie otwieraj, bo skończymy jak w Mamuśce”. Takich przykładów jest wiele – wystarczy przysłuchać się wersji oryginalnej programu lub filmu w TV i porównać z tłumaczeniem na język polski. Można się nieźle ubawić. Smutne jest to, że z każdym rokiem jest coraz gorzej. Na początku lat 90-tych XX w., po tzw. odzyskaniu niepodległości, języki obce na odpowiednim poziomie znali właściwie tylko tłumacze. Po dwudziestu kilku latach teoretycznie powinno być lepiej. Nie jest. Zmienił się bowiem zakres znaczeniowy pojęcia „znajomość języka obcego”.

Okazuje się, że działa to w dwie strony. Jakiś czas temu na ekrany kin  wszedł kanadyjski/amerykański horror/thriller pod tytułem „Kronika opętania” („The Possession”). Jedną z głównych ról odgrywa drewniana skrzynka mówiąca – nomen omen – po polsku. W pierwszej części filmu skrzynka przemawia do staruszki  całkiem poprawnie (choć z lekkim akcentem – w końcu spędziła kilkadziesiąt lat w USA, więc ma prawo). Natomiast w połowie filmu, mniej więcej, jest scena, w której skrzynka postanawia porozmawiać z upatrzoną przez siebie małą dziewczynką. Dziewczynka, jak to w horrorach, obraziła się na kochającego ojca  i w lichej nocnej koszulinie wybiega z domu w środku nocy. Znajduje skrzynię, która  – otworzywszy się z wolna – zwraca się – PO POLSKU – do dziewczynki: „Dlaczego odchodzisz od ojca?”. Dziewczynka tłumaczy, że tato jej nie rozumie. Wtedy skrzynia zadaje dziwne pytanie: „Czy mogę cię wziąć?” Dziewczynka, wyraźnie skonsternowana (ja zresztą też), zdecydowanie protestuje. Na to skrzynia pyta się złowieszczo: „CZY MOGĘ MIESZKAĆ W CIEBIE?” Dziewczynka krzyczy „No! No! No!” Skrzynia nie daje za wygraną i szepcze: „JA DBAM O CIEBIE!”. Dziewczynka krzyczy i ucieka, a ja śmieję się – z niedouczonej skrzyni, oczywiście.

Mam wrażenie, że ten dialog został przetłumaczony na polski przez jakiś automatyczny program tłumaczący, bądź kogoś po bardzo wstępnym kursie języka polskiego, lub też kogoś, kto ma babcię -Polkę, ale języka właściwie nie zna, bo nie używa od lat (jako że babcia już od dawna też w skrzyni /innej oczywiście/).  Szkoda, że autorom filmu nie przyszło do głowy skonsultować się z kimś „od języków”. Zaoszczędzili, co prawda, kilkadziesiąt dolarów, ale za to w sposób niezamierzony rozładowali budujące się napięcie wypowiedziami niegramatycznie mówiącego demona (zamkniętego w skrzyni). Wspomniane niuanse językowe będą czytelne jedynie w Polsce, lecz właśnie w Polsce ten mimo wszystko poprawny aktorsko i reżysersko film  nabrał tandetnej nuty.

Jaki z tego morał? Czasami tak mały, zdawać by się mogło, element, jak konsultacja językowa, może uchronić autora utworu zawierającego treści w języku obcym od nieprzyjemnej wpadki, nieosiągnięcia zamierzonego efektu lub też osiągnięcia nieoczekiwanego efektu, ośmieszenia a nawet wymiernej  straty.  Rzeczona skrzynia – gdyby  wziąć ją na spytki – mogłaby to tak skomentować: „ALE JA TO CIEBIE MÓWIĆ NIE ZAMIERZAM”.

Odlotowy język, czyli komunikaty na lotniskach

Angielszczyzna stosowana w niektórych tekstach prawniczych to: tzw. długie słowa (najlepiej pochodzenia łacińskiego), stosowanie 10 różnych synonimów na to samo pojęcie, ciągłe powtarzanie tego, co można powtórzyć oraz zdania tak długie, że nie mieszczą się na stronie. Wszystko to doprawione jest pompatycznym stylem i zwrotami zawierającymi końcówki koniugacyjne stosowane w XVIII wieku (np. ulubiony przez prawników wyraz “witnesseth”).

Równie ciekawe użycie języka zauważyć możemy w komunikatach głosowych na lotniskach całego świata. Zazwyczaj są one całkowicie niezrozumiałe  – niezależnie od języka, w jakim są ogłaszane.  Każdy z nas pamięta sytuacje, gdy pomimo intensywnego wsłuchiwania się w treść zapowiedzi, nie udało się zrozumieć więcej niż „thank you”, po którym słychać było pisk spowodowany przez sprzężenie zwrotne, albo też charakterystyczne trzy tony. W takich sytuacjach  najczęściej szliśmy tam, dokąd kierowali się ci szczęściarze, którzy (rzekomo) zrozumieli komunikat.

Od kilkunastu lat słychać coraz częstsze nawoływania do używania takiego języka, który będzie przyjazny dla użytkownika. Niektóre instytucje (również w Polsce) powoli zaczynają stosować się do tego zalecenia, ale proces ten jeszcze trochę potrwa, bo – jak wiadomo –  “old habits die hard”.

Jeśli chodzi o “angielszczyznę samolotową”, mam wrażenie, że trochę to jeszcze potrwa. Kilkadziesiąt lat temu, gdy samolotami latali nieliczni, wyjątkowość sytuacji podkreślana była przez adekwatny dobór słownictwa i struktur składniowych:

Komunikat Co to naprawdę znaczy
This delay is due to the late arrival of the inbound aircraft. Samolot jest opóźniony, bo jest opóźniony.
This aircraft is now available for priority boarding at Gate 123. Jeśli zapłaciłeś więcej, możesz teraz wejść na pokład.
Would any passengers still wishing to travel on this flight please go to Gate 123, where the aircraft awaits its on-time departure. Zasiedziałeś się w barze – rusz tyłek i do samolotu.
We do have a non-smoking policy onboard and we would like to thank you in advance for observing this.* Nie pal, bo nie wolno.

W XXI wieku, w dobie tanich linii lotniczych i biletów za złotówkę, należałoby chyba uprościć język komunikatów kierowanych do pasażerów. Nie chodzi tutaj tylko o tzw. “element surowy” (cytat z „Czterdziestolatka”). Krótki, prosty komunikat jest jednoznaczny i łatwo zrozumiały.* Tak sobie myślę, kiedy policja drogowa będzie mówiła takim językiem, np.: “Thank you in advance for not driving on the pavement” lub  “Thank you in advance for not parking where we have this non-parking policy”.

*He has eaten all the brains, czyli niezamierzony horror w tekście

*He has eaten all the brains, czyli niezamierzony horror w tekście

Polski termin „stojący” występuje z innymi wyrazami w szeregu utartych zwrotów. Część z nich tłumaczy się na angielski dosłownie (z wykorzystaniem przymiotnika „standing”), a część tłumaczona jest bądź z wykorzystaniem innych przymiotników lub nawet innych konstrukcji językowych:

miejsca stojące = standing places

zegar stojący = free-standing clock

Tutaj różnic (w zasadzie) nie ma. Trudniej jest w poniższych przypadkach:

lampa stojąca = floor-lamp

woda stojąca = stagnant water

stojący lew = rampant  lion

Z innej beczki: wysoki budynek to tall building, ale wysoka wieża to już high tower, natomiast wysokie podatki to heavy taxes, natomiast wysoki połysk to brillant polish.

Ktoś może powiedzieć, że inteligentny użytkownik języka angielskiego zrozumie, gdy się powie: *standing lamp, *standing water, czy *standing lion. Pewnie zrozumie. Tak samo, jak inteligentny Polak zrozumie, że mówiąc *tłusta ziemia (ang. fat land) – autor miał na myśli  żyzną ziemię (obydwa polskie przymiotniki odpowiadają angielskiemu fat). Ale chyba nie o to chodzi. Jeśli chcemy mieć ogólne pojęcie, czego dany tekst dotyczy, to zawsze można skorzystać z  „Google Translatora” – choć w przypadku tekstów dłuższych i prezentujących pewien poziom fachowości, program ten pozwala jedynie zorientować się, że dany tekst nie jest przepisem na ciasto, lecz dotyczy czegoś (chyba) technicznego, o śrubach i jakichś (tutaj seria terminów, z którymi program sobie nie poradził zupełnie).

Przykład:

Początek tekstu Freuda o psychoanalizie:

„To be sure, this much I may presume that you do know, namely, that psychoanalysis is a method of treating nervous patients medically. And just at this point I can give you an example to illustrate how the procedure in this field is precisely the reverse of that which is the rule in medicine. Usually when we introduce a patient to a medical technique which is strange to him we minimize its difficulties and give him confident promises concerning the result of the treatment. When, however, we undertake psychoanalytic treatment with a neurotic patient we proceed differently. We hold before him the difficulties of the method, its length, the exertions and the sacrifices which it will cost him; and, as to the result, we tell him that we make no definite promises, that the result depends on his conduct, on his understanding, on his adaptability, on his perseverance. We have, of course, excellent motives for conduct which seems so perverse, and into which you will perhaps gain insight at a later point in these lectures.”  [Sigmund Freud: A General Introduction to Psychoanalysis]

Google-Translator tak sobie poradził z tym tekstem, „tłumacząc” go na polski:

*Aby mieć pewność, tyle mogę założyć, że wiesz, że mianowicie psychoanaliza jest metodą leczenia pacjentów nerwowe medycznie. Właśnie w tym momencie mogę podać przykład ilustrujący, jak procedura jest w tej dziedzinie dokładnie odwrotna, co jest orzekania w medycynie. Zwykle, gdy wprowadzamy pacjenta medyczny technika, która jest dziwna mu zminimalizować jego trudności i dać mu pewność obietnice dotyczące wyników leczenia. Gdy, jednak podejmujemy psychoanalitycznej terapii z neurotycznego pacjenta postępujemy inaczej. Trzymamy się przed nim trudności metoda, jego długość, trudach i ofiary, które będzie kosztować go, a, w odniesieniu do rezultatu, to powiedz mu, że robimy nie określony obiecuje, że wynik zależy od jego postępowania, w jego rozumieniu, jego adaptacji, na jego wytrwałość. Mamy oczywiście doskonałą motywy postępowania, który wydaje się tak przewrotny, i do którego będziesz może uzyskać wgląd w późniejszym momencie w tych wykładach.

Wiemy,  że jest to „coś” o psychoanalizie oraz, że „robimy nie określony obiecuje”. I w zasadzie nic więcej.

Potoczne zwroty też nie wychodzą najlepiej:

Gdyby babcia miała wąsy, to by była dziadkiem zostało przełożone przez wspomniany program następująco: *If my grandmother had a mustache, that would be a grandfather.  Nie jest to tragiczne tłumaczenie, ale w tajemniczy sposób znalazła się tam „moja babcia”. Co prawda od biedy da się zrozumieć, ale przecież istnieje kulturowy odpowiednik w języku angielskim:  If ifs and ands were pots and pans there’d be no work for tinkers’ hands.

Oddanie polskiego zwrotu on wszystkie rozumy zjadł (ang. he’s a smart alec) za pomocą tłumaczenia *he has eaten all the brains wywołałoby w najlepszym razie konsternację na twarzach słuchaczy, a w najgorszym obrzydzenie i/lub niedowierzanie (możliwy kontekst, w którym powyższe zdanie z gwiazdką mogłoby się pojawić, to ewentualnie któryś z filmów z serii „Piła”).

Widzimy zatem, że aby „nie dać się interferencji” musielibyśmy sprawdzać w słowniku właściwie każdy zwrot, gdyż różnice występują nawet na poziomie podstawowych wyrażeń. Taki sposób działania, w przypadku dłuższych tekstów, jest niezwykle czasochłonny, nużący i ekonomicznie nieopłacalny.

Odpowiednio wykształcony językowo i doświadczony tłumacz – filolog, mający za sobą 5 lat studiów prowadzonych w języku obcym oraz setki przeczytanych i przeanalizowanych lektur w języku docelowym, powinien mieć wystarczająco dobre wyczucie językowe, pozwalające na wyeliminowanie lub przynajmniej znaczne ograniczenie zjawiska negatywnego wpływu języka źródłowego na język docelowy.

Fałszywi przyjaciele tłumacza, czyli „false friends”, bądź „les faux amis”

Termin wprowadzony w 1928 r. przez Koesslera i Deroquiny, oznaczający wyrazy (lub wyrażenia) z dwóch lub większej liczby języków, mające identyczną lub podobną formę (dźwiękową lub graficzną), lecz inne znaczenie. Często podawany przykład to angielski wyraz „preservative” (środek konserwujący) i polskie słowo „prezerwatywa”.  Tak się składa, że termin angielski to fałszywy przyjaciel w większości języków europejskich (np. wł. i hiszp. preservativo, fr. préservatif, czy niem. die Präservative).  Wspomniany termin angielskojęzyczny często występuje w tekstach z różnych dziedzin (przemysł spożywczy, kosmetyczny, chemiczny), dlatego też niedoświadczony (językowo)  czytelnik danego tekstu może być mocno zdziwiony (autentyczny przykład:  „The University of Maryland Medical Center says that the consumption of preservatives may have a harmful effect on your pancreas.”). Kolejnym ciekawym przykładem jest niemiecki termin Kraxe (plecak ze stelażem) oraz polski termin kraksa.

Każda para językowa może mieć nawet do kilkuset fałszywych przyjaciół, będących źródłem interferencji językowej, zjawiska wysoce niepożądanego w pracy tłumacza, a szczególnie w pracy tłumacza przysięgłego.

Swego rodzaju przeciwieństwem fałszywych przyjaciół tłumacza są tzw. internacjonalizmy, czyli wyrazy (lub wyrażenia) mające identyczną lub podobną postać i takie samo znacznie. Polskie wyrażenie „rzucić na coś okiem” ma swój dosłowny odpowiednik w angielskim „to cast an eye on somehting”, niemieckim:  „ein Auge auf et was werben” i w niektórych językach romańskich.

Internacjonalizmy – dla wielu osób bez odpowiedniego wykształcenia filologicznego, choć posiadających pewną znajomość języka – mogą wydawać się niczym innym, niż tylko nieporadnym tłumaczeniem dosłownym, kalką językową. Osoby takie powołują się na wyrażenia typu  „*thank you from the mountain” czy  „*I feel a train to you”…  A przecież  angielski zwrot „in (the) light of the above” to nie żadne dosłowne, nieporadne (oraz odpowiednio wyśmiane) tłumaczenie polskiego zwrotu („w świetle powyższego”), lecz całkowicie poprawne i używane wyrażenie. Osoby uczące się języka na kursach i lektoratach nie są w stanie odróżnić (poza powszechnie znanymi przypadkami, takimi jak, między innymi, zacytowane powyżej), ewidentnej kalki, od poprawnego wyrażenia. Tego typu wiedza to już tzw. wyższa szkoła jazdy, interferencja językowa w kontekście takich przedmiotów filologicznych jak kursy z zakresu składni, semantyki, gramatyki kontrastywnej, aspektów kulturowych danego obszaru językowego). Czytałem kiedyś pewną książkę z zakresu psychologii społecznej (tłumaczenie na j. polski pewnego amerykańskiego autora). W pewnym momencie wyrażenie „every penny counts” zostało przetłumaczone jako „każdy pens ma znaczenie”. A przecież „penny” to 1 pens (w Wielkiej Brytanii), natomiast w USA to moneta jednocentowa. Trochę dziwnie czytało się o zbierających „pensy” w amerykańskich miastach…

Jest kilka publikacji na temat fałszywych przyjaciół w języku polskim i angielskim. Dla każdego tłumacza (bądź osoby pragnącej pisać poważne teksty w języku angielskim) stanowią one nieocenioną pomoc. Odpowiednio wykształcony tłumacz jest nie tylko świadomy istnienia omawianych zjawisk (internacjonalizmy, fałszywi przyjaciele tłumacza, interferencja językowa), lecz przede wszystkim jest w stanie wyeliminować, bądź znacznie ograniczyć występowanie niepożądanych zjawisk językowych w tłumaczonych przez siebie tekstach.

Każda wiedza powinna mieć zastosowanie praktyczne (przynajmniej jak tak uważam) – dlatego też w tym miejscu będę regularnie umieszczał pary fałszywych przyjaciół oraz pary internacjonalizmów (niewyobrażalnie podobnych, a jednak poprawnych) z krótkim omówieniem oraz przykładami użycia w autentycznych tekstach.

Sporządzanie odpisów dokumentów w języku obcym

Wielokrotnie widziałem dokumenty sporządzone poza granicami Polski  (w różnych językach obcych), z których następnie notariusze w Polsce sporządzali odpisy.  Przepisy prawa mówią jednoznacznie, że nie jest to prawidłowa praktyka.

Zgodnie z ustawą z dnia 14 lutego 1991 r – prawo o notariacie (Dz.U. 2002.42.369), notariusz wykonuje swoje czynności (takie jak, m.in.  sporządzanie odpisów dokumentów) –  w języku polskim.  Na życzenie strony może dokonać czynności w języku obcym jedynie w dwóch przypadkach: (1) przy obecności tłumacza przysięgłego, (2) z wykorzystaniem własnej znajomości języka obcego wykazanej w sposób przewidziany dla tłumaczy przysięgłych (innymi słowy: notariusz zdał egzamin na tłumacza przysięgłego oraz został wpisany na listę tłumaczy przysięgłych prowadzoną przez Ministra Sprawiedliwości). Zgodnie z moją wiedzą, w Polsce nie ma, jak dotąd, ani jednego notariusza posiadającego uprawnienia tłumacza przysięgłego.

Kwestię sporządzania odpisów dokumentów w języku obcym reguluje natomiast – jasno i jednoznacznie – ustawa z dnia 25 listopada 2004 r. o zawodzie tłumacza przysięgłego (Dz.U. 04.273.2702). Zgodnie z Art. 13 ust. 2 tejże ustawy, tłumacz przysięgły uprawniony jest, między innymi, do:

„sporządzania poświadczonych odpisów pism w języku obcym, sprawdzania i poświadczania odpisów pism, sporządzonych w danym języku obcym przez inne osoby;”.

Zatem aby mieć pewność, że odpis dokumentu sporządzonego w języku obcym został dokonany zgodnie z prawem, należy  w tym celu zgłosić się nie do notariusza, lecz właśnie do tłumacza przysięgłego.